czwartek, 16 marca 2023

Obrabiarki



obrabiarki siedziały wygodnie na swoich stołkach

obrabiarki popijały słodką kawę zalaną zsiadłym mlekiem

obrabiarki klikały bez wiary w klawisze

obrabiarki ziewały namiętnie przecierając oczy


dziwiły się innym obrabiarkom

dziwiły się wchodzącym serwisantom

dziwiły się schodzącym na ziemię obrobionym


obrabiarki łaknęły każdego kolejnego dnia

obrabiarki przeklinały swój los i żywot innych

obrabiarki szczerzyły się do siebie fałszywie

obrabiarki obrabiały namiętnie inne obrabiarki


sąsiadki szeptały cicho w uszy wzajemnie 

sąsiedzkie bzdury o sąsiadkach przeciwnych

sąsiadki sąsiadek piły razem kawę z kubków obrabiarek


obrabiarki zwalniały się z posad i zatrudniały na nowo

obrabiarki były najlepsze, najpiękniejsze, najpilniejsze

obrabiarki gardziły obróbką innych obrabiarek

obrabiarek obrabianie było najobrabniejsze


przypatrywałem się czule

żal mi było 

cyrk parł na przód

nikt nie zauważał obrabiarek

obrabiały

obrabiały

obrabiały


kurwa mać

matczyny garb

 




wracałem do domu codziennie tą samą drogą

mijałem żulernie i tramwajowe tory

zniszczone kamienice

zalanych w trupa pod żabką


schody co dzień były strome inaczej

korytarz walił gównem dzieci sąsiadów, kaszką, zasypką, gotowanymi pieluchami


matki bez wiary, zajęcia i sensu wyrzucały z siebie żółć 

pokrywały nią piękne nowe korytarze, boazerie i srebrnoszarą windę

nie trawiły muzyki, gości, światła i wrzasku

nie przełykały tych i innych spraw

znudzone matki swoich dzieci z socjalem na wychowanie

bez celu karmiące piersią zasiedziałe

zakurzone 

wredne

*


inżynierowie snuli wielkie plany o porażce dewelopera

młodzi uczyli się obsługi windy

psy znosiły patyki

a ptak na moczarach zdając się mieć w dupie nas wszystkich wrzeszczał co noc


paliłem świeczki o zapachu bonda

w fajce waniliowy tytoń

retsina z lodem dodawała mi siły 

kiedy spoglądałem na matki robiące zdjęcia podpaskom przy koszu

kiedy spoglądałem na matki robiące zdjęcia źle zaparkowanym samochodom

kiedy spoglądałem na matki pełen żółci bo wrzeszczy na moczarach ptak

*


malowałem obraz pełen jazzu

słuchałem muzyki

przycinałem rośliny nagromadzone przez lata

matki topiły się w żółci na parkingu wołając
o pomoc 

wołały o pomoc inne matki

zarzucały na plecy wykarmione piersi i wskakiwały do rwącego nerki potoku

trzciniaczek świergolił je wszystkie


pyk

pyk

pyk

piątek

 


rankiem wbijałem się twardo w materac

przetaczałem się z boku na bok

ślina z pyska ściekała po niegolonym zaroście

łapałem jego pośladek

tuliłem


odwracałem się

chciało mi się pić


napięte slipy zdzierały resztę wolności

dzikiego człowieka co wewnątrz

5:15

po szklance wody z cytryną 

po gównianym katharsis

ubieram wczorajsze spodnie i bluzę

nie stroję się

nie zmieniam

nie daję tematu 

materiału

tworzywa

obrabiarkom nie w smak

obrabiarkom tematu brak

i nudę na srebrnej tacy niosę


piątek